Recenzja filmu

Niewidzialna wojna (2022)
Patryk Vega
Rafał Zawierucha
Anna Mucha

Pieśń o miłości własnej

Gdyby tylko twórca "Botoksu" spróbował opowiadać o sobie bez coachingowego nadęcia samozwańczego geniusza! Film służy mu jednak jako afirmacja wykreowanej przez niego persony. Reżyser podkreśla,
Pieśń o miłości własnej
Z kosmosu gołym okiem można zobaczyć m.in. Wielki Mur i piramidy w Gizie. Nadszedł czas, by do tej listy dopisać jeszcze jeden obiekt – ego Patryka Vegi. Reżyser "Botoksu" i "Kobiet mafii 2" kolejny projekt zamierza zrealizować za granicą. Pieniądze wyłożyli arabscy szejkowie (bo przecież nikt inny nie dysponuje kwotami, które pozwoliłyby mu przenieść na ekran swoją wizję). Koniec polskiego etapu kariery domaga się jednak podsumowania, a dla króla box office'u naturalnym ruchem jest skierowanie kamery na siebie. Że nie potrzebujecie? Nie szkodzi. Trzymając się architektonicznej metafory, "Niewidzialna wojna" to nie pomnik. Vega z właściwą sobie megalomanią wznosi na swą cześć łuk triumfalny, tyle że na fundamentach z kina eksploatacji i poczucia misji od Boga udaje mu się zbudować co najwyżej lepiankę.



Vega nie ukrywa, że uważa się za filmowca formatu Stanleya Kubricka (już w ciągu pierwszych pięciu minut rzuca nam w twarz przebitki  z "2001: Odysei kosmicznej"). Fragmenty kolejnych hitów, które jako kilkuletni chłopiec oglądał z dziadkiem – "Ucieczki z Nowego Jorku" i "Powrotu Jedi" –  to referencje mające ustawić go w jednym szeregu z twórcami amerykańskiego kina gatunkowego. Niestety miłość do X muzy i talent nie wystarczą. Po obiecującym debiucie ("Pitbull", 2005) rozpoczęła się trwająca do dziś tendencja zniżkowa, objawiająca się takimi wykwitami jak "Pętla" czy "Oczy diabła". Jej ukoronowaniem jest właśnie "Niewidzialna wojna". Mały Pacio, z otwartą buzią wpatrujący się w ruchome obrazy, nie wyrósł ani na polskiego Johna Carpentera, ani na George'a Lucasa. Wprost przyznaje, że chciałby być jak Quentin Tarantino, ale pisane na kolanie scenariusze i niefrasobliwe podejście do szczegółów w rodzaju podobieństwa fizycznego aktorów grających tę samą postać przywodzą na myśl raczej Eda Wooda. Jaki kraj, takie "Cinema Paradiso".

Vega bardzo chce zresztą stworzyć analogię między sobą a autorem "Pulp Fiction". Skoro kinowe seanse amerykańskich blockbusterów są dla niego tym, czym wypożyczalnia VHS dla Tarantino, nic dziwnego, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej w szkole filmowej reaguje oburzeniem na pytanie o Ingmara Bergmana (pretensje do miana enfant terrible polskiego kina zobowiązują). Jeśli zastanawiacie się, dlaczego jako siebie obsadził średnio podobnego Rafała Zawieruchę, odpowiedź jest prosta. Aktor, który miał okazję współpracować z Tarantino na planie "Pewnego razu… w Hollywood", to dla Vegi fetysz, ktoś, kto namacalnie łączy go z jego mistrzem. Co ciekawe, kiedy dochodzimy do epizodu "grubego Patryka", Zawieruchę zmienia Hubert Zyśk. Reżyser nie przejął się jednak takimi szczegółami jak fakt, że bohater nagle staje się wyższy od swojej żony, a wraz z kilogramami (i powrotem Zawieruchy do roli) gubi także wzrost. Właściwie Ed Wood miał więcej przyzwoitości – gdy śmierć Béli Lugosiego zmusiła go do zmian castingowych w "Planie 9 z kosmosu", kazał dublerowi zakrywać twarz. Patryk Vega ma to gdzieś.



Gdyby tylko twórca "Botoksu" spróbował opowiadać o sobie bez coachingowego nadęcia samozwańczego geniusza! Film służy mu jednak jako afirmacja wykreowanej przez niego persony. Reżyser podkreśla, że jest underdogiem, któremu na przekór kolejnym przeciwnościom losu udaje się dojść do sławy i wielkich pieniędzy. Jak dzieciak z niepełnej rodziny, utrzymujący siebie i matkę z drobnych kradzieży i dilerki, osiągnął ten status? Mówiąc językiem internetu, wystarczył jeden prosty trik – jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej Patryk przeczytał podręcznik manipulacji. Lektura ta, w połączeniu ze smykałką do blagi, okazała się kluczem otwierającym kolejne drzwi, choćby do wydziału zabójstw warszawskiej policji. Vega wytrwale podkreśla swe rozliczne talenty, trudno jednak rozstrzygnąć, gdzie kończą się fakty, a zaczyna fantazja. Najlepszego przykładu tej strategii dostarcza scena matury będąca podkoloryzowaną wersją popularnej miejskiej legendy. 18-letni Patryk (grany już przez 35-letniego Rafała Zawieruchę) w odpowiedzi na pytanie "Czym jest odwaga?" pisze pornograficzne opowiadanie, a następnie konkluduje: "To właśnie jest odwaga".

Oczywiście Vega nie byłby sobą, gdyby należycie dużo miejsca nie poświęcił swojemu nawróceniu. "Niewidzialna wojna" to w gruncie rzeczy christplotation spod znaku "Bóg nie umarł": historia reżysera, który dopiero gdy zawierza Panu, zaczyna robić karierę przez duże K. Graniczące z fanatyzmem przekonanie, że robi Wielkie Kino, w imię Boga idąc na noże z tzw. cywilizacją śmierci, w jego mniemaniu usprawiedliwia tabloidowe tematy, wulgarne dialogi i chaotyczne narracje kolejnych produkcji. Potwierdzeniem słuszności obranej drogi mają być wyniki box office'u. Ekran co jakiś czas przysłaniają ogromne napisy informujące, ile zarobiły filmy Vegi. Niestety żadne pieniądze – ani te wydane przez widzów, ani wyłożone na produkcję – nie są wyznacznikiem jakości. W tym przypadku nawet Bóg nie pomoże. 
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones